Towarzyskie zawody feederowe - Utrata - Komorów - 21.04.2018

Witajcie,

Czas na relację z zawodów, ale nie taką jak zawsze... Czas na spojrzenie z innego punktu widzenia.

Nie wszyscy może jeszcze wiedzą, że jestem nowym, oczywiście nieformalnym członkiem Koła nr 43. Nie mogę innym być, bo jestem psem... Na uczestnictwo w zawodach jestem niejako „skazany”, z racji tego, że moim panem jest Kapitan Sportowy. Moim obowiązkiem stało się towarzyszenie w organizacji imprez sportowych. Co prawda jestem jeszcze młody, więc oprócz asysty przy rozstawianiu stanowisk wędkarskich, towarzyszenia zawodnikom oraz „pomocy” przy grillu (jako degustator), nie mam za wiele obowiązków, ale dopiero się uczę.

Rankiem wszyscy z Koła 43 stawili się o 6:00 rano na Zalewie Komorowskim. Ponieważ, już wcześniej pomogłem przygotować stanowiska wędkarskie oraz stolik, stanowiący centrum dowodzenia, z Wiesiem, Januszem i Adamem, to powitanie zawodników przez Prezesa i Kapitana Sportowego oraz odprawa przed zawodami, sprawy „techniczne” i inne organizacyjne, odbyły się zaraz po oficjalnej zbiórce. Panowie i Pani (nota bene – moja Pani) szybko omówili zasady na jakich odbędą się zawody i już mogli przystąpić do właściwej rywalizacji.

Po losowaniu stanowisk wypadło na to, że towarzyszyć będę mojej Pani (Pan miał stanowisko, gdzie nie było możliwości przyczepienia mojej smyczy). Za to ja miałem miejsce przy ławce, trochę słońca, trochę cienia i fajne błocko w kanałku. A także, w swoim zasięgu, fajne plastikowe pudełka z czymś ruszającym się w środku. Niestety bawiłem się nimi tylko parę minut, bo okazało się, że to przynęta na ryby. Dostałem w zamian pudełko po czymś co nazywa się pinka, niestety puste. Nic się już tam nie ruszało.

Na dzisiejszych zawodach poznałem nowych przyjaciół – ludzi oczywiście, bo frekwencja była większa niż na otwarciu sezonu w Zalesiu. Dziś oficjalnie dołączył do naszego grona kolega Wojtek (może skuszony opowieściami o super koleżeńskiej atmosferze zawodów  w naszym kole), przyjechał też mocno kontuzjowany (z ręką w gipsie) kolega Marek. Bardzo go lubię (on mnie też :)) i gdybym zamiast łap miał rączki, to bym mu pewnie pomagał, przytrzymywał wędkę, albo podbierak, albo cokolwiek innego, np. kubek z kawą albo papieroska.

Zawody trwały 7 godzin. Kiedy wszyscy pracowicie „młócili” wędkami wodę, zmieniali przynęty, przerabiali kolejne wersje dodatków do zanęt ja sobie odpoczywałem. Nie dostałem wędki, więc i tak nie miałem nic innego do roboty. Za to wędkarze pracowali dzielnie, walczyli ze stadami drobnicy w postaci ławic płoci i krasnopiór, czasami przeplatanymi krąpiami. Niektórym, co jakiś czas trafił się karaś, a nawet linek.

Koniec zawodów oznaczał, że niebawem nastąpi ta najprzyjemniejsza dla mnie część zawodów, czyli smakowity grill. Jeszcze tylko komisja sędziowska, powiększona o dzielną asystentkę - Jagodę musiała dokonać pomiarów złowionych okazów oraz podliczyć wyniki. Nasza mała asystentka w ogóle nie bała się ani robaków, ani ryb, które pomagała wyjmować z siatek do ważenia, a następnie ostrożnie wypuszczała do wody. Ja bym się trochę bał, bo rybki bardzo skakały i były śliskie. To pewnie dlatego mnie do tej komisji nie wzięli...

Kiedy po mierzeniu komisja sporządzała protokoły i wypisywała dyplomy, ja usiłowałem nie przeszkadzać w przygotowaniach do wspólnego posiłku.

Wyniki zawodów są już opublikowane na stronce naszego koła, ale nie mogę się powstrzymać, aby nie pogratulować zwycięstwa mojemu Panu. Moje szczere gratulacje należą się też wujkowi Rafałowi, za największą rybę zawodów – 37 cm. leszcza, oraz wujkowi Jaśkowi, który dołączył do nas niedawno, a w tym roku na już na kolejnych zawodach zajął miejsce na podium.  Pełne wyniki zawodów

I tu już zakończę moją relację, bo czas wracać do domciu, na posłanko i odespać wszystkie emocje, tym bardziej, że dzięki wygranej mojego Pańcia nie będę z Paniusią i wujciem Januszem biec za samochodem.

Pozdrawiam,
Hau, hau, auuuu.
Wasz futrzasty kolega

Ares (zwany przez niektórych Agrestem)