Spiningowe Mistrzostwa Koła - Wierzbica - 20.05.2017

No i lato nam „buchnęło” niespodziewanie. Nikt nie spodziewał się, że nasze mistrzowskie zawody spinningowe będziemy rozgrywać przy tak przepięknej pogodzie. Słońce już od rana przygrzewało, wiatr prawie zerowy i ani chmurki na niebie.

Zaczęliśmy zawody od oficjalnego powitania zawodników przez Zarząd Koła. Potem była „odprawa”, czyli przedstawienie zasad przez Kapitana Sportowego i Sędziego. Po losowaniu łódek i załóg mogliśmy przygotować się do wypłynięcia. Takielunek łódek odbył się bardzo sprawnie, pomimo że zapakować trzeba było sprzęt wędkarski oraz obowiązkowe wyposażenie ratunkowe, oraz silniki i wiosła. Nasze podziękowania należą się bosmanowi stanicy w Wierzbicy za okazaną pomoc i „zaopiekowanie” się naszą ekipą. Szczególnie, pisząca te słowa, dziękuje za poduszkę, oj ułatwiła ona bardzo, bardzo, wysiedzenie 5-ciu godzin na łódce.

Naszym sprzymierzeńcem na zawodach była woda na jakiej przyszło nam rozgrywać zawody. Słaby nurt i brak wiatru wyrównywały siły w penetrowaniu łowiska, zarówno przez „galerników” pracowicie wiosłujących, jak i załogi zaopatrzone w silniki.

Ryby, chyba po niedawnej majowej zimie, miały swoje humory. Brania były tylko rano a potem dopiero na „pięć” minut przed dzwonkiem na koniec zawodów. W tym martwym okresie nic nie pomagało, ani zmiany gumek, obrotówek, żonglowanie kolorami i kształtami, rzuty na płytką i głęboką wodę, przy grążelach, trzcinach i na czystej wodzie. Naszym trofeum, ostatecznie, okazały się tylko okonie, bo traf chciał, że wszystkie szczupaki, które już nawet były na wędkach, przy burtach łodzi, pomachały tylko ogonami i odpłynęły w siną dal. Przez cały okres zawodów znacznie bardziej niż z rybami, walczyliśmy z plagą uperdliwego robactwa atakujacego ze wszystkich stron łódki, wędki i samych wędkarzy.

Swego rodzaju tradycją w naszym Kole, poza łapaniem ryb, staje się powoli również łapanie siatek. Po wyczynach kolegi Wiesława w poprzednich zawodach, tym razem siatkę po zalewie ganiał kolega Prezes. Było to o tyle istotne, że w środku znajowało się pięć okoni. Niestety, po udanym pościgu i odzyskaniu zguby okazało się, że dwa z nich wybrały wolność nie chcąc poczekać do pomiarów i ważenia. Szczęśliwie dla kolegi Waldka pozostałe trzy wystarczyły do wygranej w mistrzostwach.
Drugie miejsce przypadło koledze Wiesławowi, który przez długie godziny pozostawał nawet bez skubniecia, by przez końcowe 15 minut złowić trzy wymiarowe okonie i tylko nieznacznie ustąpić pola zwycięzcy. Pozostali w większości również mieli ryby na wędce, jednak te nie spełniały wymogów, gdyż brakowało im regulaminowych centymetrów. Tu największymi pechowcami okazali się kolega Marek, którego okoń byłby wymiarowy, lecz uprzednio został pozbawiony kawałka ogona przez wiekszego "kolegę" oraz kolega Janusz, którego okoń zaraz po złowieniu wymiar jeszcze miał, ale później skurczył się w siatce.

Ja osobiście „wytargałam” okonia 23,5 cm (mojego jedynego tego dnia zresztą) już na początku zawodów.

A ponieważ potem nastąpił „ogólny marazm rybny” mój niepokój o wyniki współzawodnika z łódki, kol. Marcina przeobraził się w lęk. A jak się okaże, że stara klątwa żeglarzy, że baba na łajbie przynosi nieszczęście, odnosi się też do łódek? Na moje szczęście Marcin po „ucieczce” z haczyka dorodnego szczupala (już wspomniałam wyżej o humorach ryb), złowił okonia. Klątwa na łódkach nie działa….uffff.
(Pełne wyniki zawodów)

Po połowach (udanych, lub nie bardzo) przyszedł czas na inne obowiązki. Część z nas zajęła się „papierologią”, czyli oficjalnym podsumowaniem zawodów (mierzeniem, liczeniem, wypełnianiem stosownych formularzy), pozostali zapewnieniem zawodnikom godnego posiłku. Trochę nam może ta koordynacja nie wyszła, bo po oficjalnym ogłoszeniu wyników i nagrodzeniu zwycięzców, okazało się, że karkówka na grillu już „deczko” się spaliła, ale na szczęście kiełbaska była w porządku (może dlatego, że grubsza). Nasza „sjesta” trochę potrwała, bo po parogodzinnym opalaniu się na łódkach, odpoczynek w cieniu drzew w porcie był zbawienny.

I na tym już zakończę, pozdrawiając wszystkich, którym udało się dotrwać do końca tej relacji.
 

do zobaczenia nad wodą,

Rewizorek – Gosia.